Czasem nie mam już pomysłu na obiad dla córy. Przy takiej paskudnej pogodzie jaką mamy w ciągu ostatnich dni brakuje nam spacerów, a co za tym idzie też apetytu. Ratują nas różnego rodzaju kluski, których Młoda jest wielbicielką. Dzisiaj leniwe!
Moja Aurela nie jest fanką strączków, a chciałabym jej wprowadzić je do diety. Wpadłam więc na pomysł, by przemycić ich trochę w pieczywie. Wyciągnęłam więc z szafki mąkę groszkową, wymieszałam z razową żytnią i pszenną i zarobiłam chleb. Wyszedł bardzo delikatny i elastyczny. W smaku mąka z groszku jest właściwie niewyczuwalna, a dzięki dodatkowi mąki żytniej nie wyszła bezsmakowa gąbka. Muszę jeszcze popracować nad nacinaniem ciasta no i stanowczo upieczcie chleby na dwóch blachach, bo moje tak urosły, że się skleiły, ale na smak to nie ma wpływu. Nie dodawajcie więcej mąki, mimo, że ciasto jest dosyć luźne. To dzięki temu chlebek jest taki mięciutki :)
Kuchnia indyjska to stan umysłu, nie tylko przepis. Długo nie mogłam zrozumieć jak tak duże ilości przypraw dodawane do jednego posiłku mogą stworzyć coś co nie jest przekombinowane. Zmieniło trochę moje podejście to gdy mogłam zobaczyć jak dziewczyna o hinduskich korzeniach przygotowywała dla nas masala chai. Nie było tam odmierzania ile goździków, ile cynamonu czy pieprzu dodać. Spoglądała do pojemniczka z przyprawami i sypała od serca wszystkiego. No i efekt był niesamowity. W życiu nie piłam tak mocnej, aromatycznej herbaty. Ugotowała też kilka potraw, których mogłam spróbować. Nic w kuchni nie było dla niej problemem, a gotowanie przychodziło jej z taką lekkością, że pozazdrościłam jej talentu i sama zaczęłam częściej kombinować w kuchni.
Wieki temu, gdy byłam jeszcze znaczniej mniej siwą studentką filologii polskiej na Uniwersytecie Wrocławskim uwialbiałam odwiedzać pobliską restaurację Alladyn. Nie przelewało się wtedy u mnie, więc raczej nie zamawiałam dań typowo obiadowych (chyba, że na pół z koleżanką, a porcje tutaj były na tyle duże, że obie mogłyśmy się najeść), ale w menu wśród przystawek znajdowała się prawdziwa perełka.
Wystawy sklepowe przypomniały mi ostatnio, że zbliża się powoli Wielkanoc. Młoda namówiła mnie na zakup pięknego talerzyka z zajączkiem trzymającym w łapkach bukiet kwiatów… a dla męża kupiłam dobrej jakości, grubą żytnią mąkę, bo dla niego największym świątecznym rarytasem jest żurek. Ja lubię gdy mąka ma dużo czasu na nabranie odpowiedniego smaku dzięki czemu zupa wychodzi kwaśna i intensywna, ale jeśli stwierdzicie, że dla Was miesiąc kiszenia to za dużo to możecie po dwóch tygodniach schować słoik do lodówki by zatrzymać fermentację.
Dawno, dawno temu, w czasach gdy związek z moim mężem zaczynał dopiero rozkwitać, usłyszałam całą masę komplementów na temat mojego bulionu… i zup ogólnie. Podobno znacznie bardziej smakował mu mój roślinny ‘rosół’ niż liczne mięsne zupy z jego rodzinnego domu. Zachwycał się też, co prawda, moim cannelloni z brokułami, które było rozgotowane, przypalone i niedoprawione jednocześnie, więc nie jestem do końca pewna czy powinnam mu wierzyć, ale kilka lat minęło, wszyscy dalej żyjemy, a zupy na bazie bulionu jemy dosyć często, zwłaszcza w czasie gdy o przeziębienie nie jest trudno ;)
To jest ciasto, które można zjadać z odrobinę mniejszymi wyrzutami sumienie – no bo przecież szpinak! Właściwie to prawie jak sałatka! Ja tort piekłam w listopadzie, gdy jeszcze na ogródku mojej Mamy można było znaleźć resztki kwiatów, ale myślę, że jeśli je pominiecie lub zastąpicie większą porcją owoców to ciasto na tym nie straci.